Go To Project Gutenberg

piątek, 17 marca 2017

Sejf nr 7

-



Wydarzenia chyba rzeczywiście przyspieszają, skoro ledwieśmy zauważyli przed tygodniem, że niechybnie czekają nas dalsze rewelacje w walce amerykańskich bezpieczniaków na haki, kwity i podsłuchy – naturalnie w rytm bałałajki, w cieniu bieriozki, bo będą i spotkania w saunie, ruscy hakierzy i Bierezowski – już wysypały się nowe tajemnice, ale tradycyjnie nie od tej strony, z której wszyscy się spodziewali. Taki to już nasz los w tych niespokojnych czasach. Kolejny już raz zaznaczyła się w działaniu egzotyczna synchronizacja poczynań witryny wikileaks z jej znikającym, a to znów pojawiającym się impresariem Julianem Assangem z działaniami prezydenta Trumpa. Sytuacja samego Assange zresztą z egzotycznej przeszła tymczasem w stan permanentnej groteski, bowiem choć nie widać go publicznie, nadal działa poprzez wybrane media, niczym duch, ale bardzo wiarygodnie udający istotę żywą. Tym bardziej jego witryna, która pomimo ponawianych ataków czynników państwowych i co więcej wywiadowczych, ma się zgoła znakomicie, tak dalece, że rozpoczęła publikację największego zasobu danych z wywiadu elektronicznego w historii. Co więcej są to dane … stricte hakerskie, czyli dotyczące wywiadowczych operacji hakerskich. Tak jakby w samą porę dla zgaszenia propagandowej gorączki „ruskich hakierów”, gdyż informacje pochodzą z centrum operacji cybernetycznych CIA w Langley. Wszystkie znaki zaczynają wskazywać otóż na to, że ci legendarni ruscy hakierzy mają centralę w Langley, Virginia.

Jeśli taka zbieżność czasowa wydaje ci się zbyt dogodna, aby by przypadkową, to zapewne masz rację, bowiem w weekend przed nową premierą wikileaks, zwaną „Vault 7” prezydent Trump wystąpił z niebywale ważkim oskarżeniem swego poprzednika o nielegalne podsłuchy swego sztabu. Coś takiego nie miało jeszcze miejsca w historii, a Watergate przy hurtowych podsłuchach całej ekipy Trumpa wydaje się jakimś prowincjonalnym skandalikiem. Nie wydaje się, aby Trump żartował, ani dokonywał pochopnych sądów i oskarżeń, zatem już ten jeden incydent będzie musiał mieć jakąś kontynuację. Niepodobna pozostawić tak poważnych zarzutów bezczynnie. Ledwie na wiodącą demokrację spadł ten porażający grom, a już przypomniał o swym istnieniu Assange. Zwolennicy postępu i Gyorgy Sorosa mieli nadzieję, że ostatecznie zniknął ze sceny, zhańbiony ruską hakerką, a tu bęc! Kolejny raz działania ekipy Trumpa niby przypadkowo wyciągają na scenę Juliana, a ten wciąż trwa na posterunku w ambasadzie Boliwii, choć stał się gościem tak kłopotliwym, że bierze bardzo żywy, choć bierny udział w kampanii prezydenckiej – i mówimy o Ameryce, ale południowej. Czołowy kandydat obiecał, że dokona wreszcie jego ekstradycji z londyńskiej ambasady, a co powinno coś ci powiedzieć o mocy sponsorów Assange, gdy Boliwia od lat nie potrafi się go ze swej placówki pozbyć.

W tak rozgrzanej atmosferze, gdy były prezydent USA osiadł ze swą szefową gabinetu Valerie Jarrett w waszyngtońskiej rezydencji, z której prowadzą antyfaszystowską krucjatę nowo założonej fundacji przeciw siłom wstecznictwa, ciemnoty i całego zła, uosabianego przez Trumpa i jemu podobnych, wydawało się już, że ruscy hakierzy na dobre jeśli nie pogrążyli Trumpa, to przynajmniej skutecznie pomieszali mu na samym początku szyki. Tak dobrze, że przez parę lat wystarczy paliwa do partyjnych oraz zakulisowych kłótni między bezpieczniakami na kolejne podejrzenia włamań i powiązań z Moskwą. Podsłuchowe rewelacje Trumpa jednym cięciem tę rozkręconą na dobre już w środowisku międzynarodowym kampanię {implikacje planu opisałem ostatnio} rozbiły, gdyż ruscy hakierzy hakierami, ale skoro Obambo podsłuchiwał – oczywiście nielegalnie – całą ekipę Trumpa podczas kampanii wyborczej, to o wiele poważniejszy zarzut i innego ciężaru gatunkowego sprawa. Bowiem zagraniczne wywiady mają zapisane w swych obowiązkach szpiegostwo – taka to robota, ale własne, krajowe, szpiegujące politycznych konkurentów podczas wyborów to nie tylko nielegalne, ale to po prostu zdrada stanu, usiłowanie obalenia konstytucyjnych organów państwa w porozumieniu {spisek antypaństwowy}, a co najmniej usiłowanie paraliżu działania konstytucyjnych organów państwa i jego demokratycznego porządku. Nielegalne wpływanie na wybory, a do tego skutku zmierzały masowe podsłuchy ekipy Trumpa, to po prostu wewnętrzna próba zamachu stanu, nic mniej, a zatem mówimy o spisku i karze głównej dla organizatorów takiego grupowego przedsięwzięcia, a z natury rzeczy jest oczywiste, że musiało to być działanie zespołowe, bo inne być nie mogło. Tak jakby oczekiwana eskalacja bezpieczniackich zapasów realizuje się na naszych oczach.

O ile oponentom Trumpa zależało na sformułowaniu skandali wyborczych implikującym współudział Rosjan, a szczególnie ich wywiadu, z łatwo zrozumiałym celem skompromitowania wyniku wyborczego pod zarzutem zewnętrznej ingerencji {czyli de facto usiłowania zamachu stanu wedle powyższej definicji}, nie udało się to im do końca wobec braku dowodów materialnych. Groteskowe raporty przedstawione w Kongresie, będącym ostateczną instancją zatwierdzającą wyborczy wynik, skończyły się tylko częściowym sukcesem demokratów i doprowadziły w ramach walki wywiadowczych koterii do utarcia konsensusu, polegającego na salomonowym sformułowaniu o „usilnych, ponawianych próbach ingerencji Kremla w amerykańskie wybory”, zadowalającym zarówno wojskowych jastrzębi w polityce zagranicznej, jak i dające demokratycznej opozycji szeroką podstawę do trwałej kontestacji prezydentury Trumpa, który to plan opisałem ostatnio. Jego istotnym elementem, nota bene współfinansowanym przez Sorosa jest nowa fundacja Obambo, żywo działająca już w Waszyngtonie. Ten częściowo pozytywny dla demokratów pejzaż doznał przez ostatni weekend paraliżującej transformacji, gdyż skutecznie podważony właśnie przez Trumpa zarzut rosyjskiej ingerencji w wybory zwrócił się z całą mocą rykoszetu w Obamę osobiście. Wprawdzie Putin usiłował wpłynąć na wynik wyborów, ale mu się nie udało – taki jest oficjalny efekt pierwszego kwartału urzędowania Trumpa. Być może z oddali wygląda to mało poważnie, ale po przyjrzeniu się szczegółom walki wypada zmienić zdanie. To było najważniejsze pierwsze posunięcie Trumpa – obrona legitymacji wyborczej, którą nie na żarty Obambo próbował odebrać mu na „ruskich hakierów”, czyli zewnętrzny zamach na demokrację.

Dziś ten sam zarzut, zapewne z wielką osobistą satysfakcją, Trump odpalił przeciw Obambo. Jeśli zarzuty podsłuchów zespołu Trumpa są prawdziwe, to urzędujący prezydent dokonał zamachu na porządek demokratyczny, prowadząc spisek przeciw legalnemu kandydatowi na prezydencki urząd. W dodatku z użyciem całkowicie niedopuszczalnego, tajnego instrumentarium wywiadu zagranicznego. To nie Pucek próbował zamachu stanu w USA, ale odwrotnie: zamach zmontował odchodzący Obambo! Nie było jeszcze w historii Stanów takiej sytuacji i trudno nawet próbować przewidzieć dalszy rozwój sytuacji. Znajdujemy się bowiem tak czy siak w samym środku czegoś przypominającego zamach stanu i doprawdy nie trzeba na to więcej dowodów, niż rozejrzenie się w mediach. Pomimo tej wielce dramatycznej sytuacji, gdy całkiem otwarcie i jawnie okazuje się, że Stany są kolejną republiką bananową, w której rządzi za pomocą wywiadowczego instrumentarium deep state i do woli hula wewnątrz demokratycznych instytucji, już ze szczególnym upodobaniem w okolicy wyborów, które fałszuje wedle widzimisię w dowolną stronę, media ogłuszająco milczą o tej sytuacji, tak jakby je całkowicie przerosła. Trudno się dziwić: wyświechtana demokracja demokracją, a prawda w oczy kole. Było realne usiłowanie zamachu stanu w USA, w postaci realnego, nielegalnego wpływu na podstawowe instytucje demokratycznie wyłanianej władzy. I nie uczynił tego złowrogi czekista, tylko państwowe organizacje wywiadowcze. Szczęśliwie dla Trumpa nie udał się ani bezpieczniacki zamach wyborczy, ani po tej porażce pospieszne próby awaryjnego obarczenia za to winą Putina, a co otwarłoby drogę do unieważnienia wyborów. Nie ulega mojej wątpliwości, że to zadziałał nie wybitny kunszt polityczny Trumpa, ale stare, sprawdzone metody jakiegoś konkurencyjnego wywiadu, oczywiście amerykańskiego, jakiegoś jego odłamu. Z jednej strony mielibyśmy zatem ukrytą koterię wywiadowczą demokratów, fałszującą wybory wedle zamówienia i planu na korzyść Hillary Clinton, a z drugiej świadomą tego i skutecznie przeciwdziałającą koterię republikanów, udaremniającą wyborczy zamach stanu. Dopiero w takiej optyce wyborcze skandale nabierają przejrzystej logiki i obraz staje się spójny.


Tekst stanowi wstęp bieżącej analizy Summa Summarum 10/17


© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut