Go To Project Gutenberg

poniedziałek, 28 września 2015

Zejście w barbarię. Nowe prawo wojny

-
Nieuprzywilejowani kombatanci

Wielce charakterystyczne i znamienne są definicje nowego amerykańskiego kodeksu "Department of Defence Law od War Manual", wprowadzające pojęcie „nieuprzywilejowanych kombatantów”, obok kombatantów zwyczajnych. Zwyczajni kombatanci to żołnierze, najemnicy i wszelkie zorganizowane w wyraźny sposób siły, biorące udział w walce. Przysługują im z racji przyjętych międzynarodowych konwencji i traktatów {jest ich w podręczniku lista kilkudziesięciu} ochrona, należna żołnierzom, zwłaszcza w niewoli, jako jeńcom wojennym. Ta zwłaszcza kategoria jest objęta międzynarodowym nadzorem Czerwonego Krzyża i innych organizacji, pilnujących ich dobrostanu. Ochrona prawna kombatantów „nieuprzywilejowanych”, czyli mówiąc wprost nielegalnych – ni to żołnierzy, ni to walczących z ukrycia, znienacka – nie obejmuje. Mówiąc zatem dość jasno i brutalnie nowy kodeks wojenny wprowadził pojęcie podludzi, kombatantów walczących na froncie, ale bez praw wojennych przysługującym zarówno żołnierzom, jak i najemnikom, gdyż pobieranie wynagrodzenia za wojowanie nie pozbawia ani honoru ani ochrony konwencji.

Kto to jest „nieuprzywilejowany kombatant”? Ano każda osoba, biorąca udział w walkach, także całkiem przypadkowo. Co prawda kodeks wymienia w tej kategorii dla przykładu sabotażystów i szpiegów, ale niedaleko wyjaśnia, że w praktyce pola walki trudno odróżnić prywatnego reportera i niezależnego dziennikarza od agenta wywiadu i szpiega, zwłaszcza że zbiera on z natury i widzi informacje przydatne w bieżącej walce – choćby aktualne pozycje wojska. Zaleca zatem nie tylko specjalne oznakowanie korespondentów wojennych, ale wręcz wciąganie ich w szeregi wojska, jako właśnie oficjalnych „korespondentów wojennych”, którym armia wydaje legitymacje, zakwaterowanie {a także rozkazy}. Podręcznik nie wspomina, jakich oczekuje w zamian grzeczności drugiej strony, gdy taki oficjalny reporter dostanie się do niewoli, co siłą rzeczy musi nastąpić, skoro już wiemy, że niezależni dziennikarze u Amerykanów nie istnieją, a wszyscy pracują w służbie prasowej, czyli w propagandzie wojska. Do tego właśnie sprowadzają się zalecenia kodeksu. Wydawać wszystkim „dziennikarzom” legitymacje i dopuszczać ich do działania wewnątrz jednostek woskowych {czyli pod dowództwem wojskowym}. Innych kodeks nie przewiduje, bowiem co prawda ich wymienia jako niezależnych dziennikarzy {czyli tradycyjnych, bowiem dotychczas zazwyczaj do prasy, jako do neutralnych nikt nie strzelał}, ale zaraz przestrzega, że jest to niebezpieczne, gdyż „trudno odróżnić takiego dziennikarza od dywersanta i szpiega”.

Samo już sformułowanie i zalecenie jest o tyle kuriozalne, co wymowne, gdyż opiera się na cytatach z kodeksów i stanowi wręcz klasyczny „patent” dla prawników wojskowych oraz oficerów, podający żelazną receptę na wymiganie się od odpowiedzialności oraz generalne rozwiązanie „problemu prasy”. Na nowoczesnym polu walki nie ma żadnego problemu dziennikarzy, gdyż wszystkim odpowiednim dajemy legitymacje {i dowództwo}, a innych zwyczajnie nie ma – bowiem „trudno ich odróżnić od szpiegów i dywersantów”. Zatem na amerykańskim polu walki żadnych „niezależnych” korespondentów nie ma – wojsko czyta podręczniki i rozumie, że jak kogoś trudno odróżnić, to ląduje zwyczajnie w areszcie. Jako kto? Na pewno nie korespondent, bo nie ma legitymacji, a więc – z definicji kodeksu - „nieuprzywilejowany kombatant”, podejrzany wedle kodeksowego zalecenia o szpiegostwo, w końcu przecież robi zdjęcia i nagrywa... O ile brzmi to groteskowo – i takie w w istocie jest – taka jest jednoznacznie intencja, wyzierająca z obszernej definicji kategorii walczących {całe sto stron podręcznika} oraz późniejszego opisu pragmatyki, czyli sytuacji praktycznych i zastosowania. Jednoznacznym i wręcz bezczelnym, bijącym w oczy swą zuchwałością celem tak sformułowanej definicji oficjalnego dziennikarstwa jest z jednej strony eliminacja prawdziwych, niezależnych dziennikarzy z pola walki – i pozostawienie tam wyłącznie tyko swoich etatowych propagandystów, z wojskowymi legitymacjami „prasa”, ale także – o czym nie zapomina szeroko się rozpisać podręcznik – wszelkimi przywilejami kombatantów {uprzywilejowanych}. Bowiem wedle prawa międzynarodowego co prawda korespondent z definicji nie walczy {nie jest kombatantem}, ale przysługuje mu ta sama ochrona w razie pojmania {więzień wojenny w mundurze}, a także w gościnnych koszarach wojska {w końcu na ich koszt pracuje}.

Eliminacja prawdziwych dziennikarzy z pola walki ma dwojakie znaczenie. Pierwsze to oczywista dominacja informacyjna {całkowite opanowanie strumienia informacji wedle zaleceń wojny informacyjnej} i dowolne kształtowanie wojennej propagandy, ale jest jeszcze poważniejszy skutek. Skoro Amerykanie nie tolerują, o czym wyraźnie piszą w kodeksie, nawet własnych niezależnych dziennikarzy i traktują ich jako szpiegów, to tym bardziej obcych – i nawet jeśli spotkają ekipę obcej telewizji z wyraźnymi oznakowaniem „Press” oraz legitymacjami dziennikarskimi, to wedle kodeksu mogą i zapewne tak zrobią – potraktować ich jako „nieuprzywilejowanych kombatantów” oraz szpiegów, gdyż ich legitymacje nie są wiarygodne. Dlaczego? Bo kodeks mówi o legitymacjach wojskowych. Te wszak są cywilne, w związku z tym nielegalne, a co najmniej podejrzane. Nie może zatem dziwić ostatnia epidemia śmierci korespondentów w regionach rzekomo „cywilizowanych” konfliktów. Zastanów się nad tym chwilę. Od stuleci dziennikarze, podobnie jak personel medyczny byli w wojnie nietykalni. Dziś stali się „nieuprzywilejowanymi kombatantami”, którym w najlepszym razie grozi areszt – bez przywilejów Czerwonego Krzyża, czyli w dowolnie złych warunkach.

Ale w praktyce jest jeszcze gorzej – grozi im po prostu kula, w końcu są kombatantami, czyli uznaje się prawnie ich udział w walkach, choć nie strzelają z kamery. Są jednak podejrzani – mogą być szpiegami i wcale nie informować, ale zwyczajnie – szpiegować. Kto wie, czy kiedy podnoszą rękę z aparatem, to nie trzymają tam broni... I wystraszony żołnierz zapobiegawczo strzeli do „kombatanta” - tak zapewne będą objaśniać, albo co bardziej prawdopodobne już objaśniają swoim podwładnym oficerowie. W razie wątpliwości najpierw strzelać, pytania zadawać potem. Oto jak szybko i daleko zeszła jankeska propaganda w „ochronie dziennikarzy”. Daje im legitymacje. Reszta to podejrzani i szpiedzy. I po kłopocie. W obronie własnej, a już szczególnie do szpiega, „nieuprzywilejowanego kombatanta” którego żaden sąd z definicji nie będzie traktował jako żołnierza, można do woli strzelać. Nie jest cywilem, a przeciwnie – kombatantem, czyli walczącym. I nie ma w dodatku literalnie ŻADNEJ ochrony traktatowej. Bo traktaty mówią o kombatantach i cywilach. Nic nie mówią o wyjętych spod prawa „kombatantach nieuprzywilejowanych”. Wuj Sam ma czyste ręce, podobnie oficer, także sędzia. A reporter jest martwy, bo za bardzo się rozglądał...

Konstrukcja „nieuprzywilejowanych kombatantów” nosi – jak widzimy- wszystkie znamiona zamierzonego i niespecjalnie wyszukanego obejścia prawa przy użyciu taniej sztuczki semantycznej – dawno powziętych zobowiązań traktatowych, których idea, praktyka i orzecznictwo jest całkowicie jasne w stosowaniu i dotychczas respektowane podczas wojen – i jako takie zasługuje na specjalne potraktowanie, gdyż za cel ma pozbawienie cywilizowanych praw całkiem szczególnej grupy ludzi – reporterów. Z tego to powodu świat dziennikarski, ten z prawdziwego zdarzenia, w odróżnieniu od patentowanego dziennikurestwa, zwrócił szczególną uwagę na ten aspekt. Jednak „nieuprzywilejowany” wedle nowego kodeksu prawa wojennego może być każdy cywil, „biorący udział w starciach” {active in hostilities}. Czyli na przykład w tej kategorii znajdą się „pokojowi demonstranci” z Kijowa, z chwilą gdy zaczną rzucać kamieniami, lub choćby zbiorą się w gromadę i zaczną wrzeszczeć w kierunku żołnierzy. Biorą aktywny udział w starciach. Podobnie dzieciak na Zachodnim Brzegu, rzucający kamieniem. Nigdzie w kodeksie nie ma rozgraniczenia wiekowego, choć jest cały rozdział o ochronie dzieci... Tylko że identyfikacja wieku z oddali jest utrudniona. Podobnie przypadkowi cywile, jeśli tylko nie dość szybko wykonają rozkazy najeżdżającego ich wioskę wojska także mogą stać się „nieuprzywilejowani”, przecież niezrozumienie, albo co gorsza odmowa wykonania rozkazu to świadomy udział w starciach. I tak dalej... Na tym wszak nie koniec zejścia w mroki barbarii, już przecież zadomowionej w praktyce wojen najemniczych, a teraz zaledwie skodyfikowanej i uporządkowanej przez praworządnych i pomysłowych jankesów.


Skuteczna broń

Katalog wojskowych niegodziwości wojennych nie byłby pełny bez szczegółowego opisu humanitarnej broni, określonej do dozwolonego użycia przez armię. I tak kodeks od razu na wstępie wyliczeń broni o stosowaniu ograniczonym przez całą litanię traktatów wyjaśnia, że co prawda pewne rodzaje broni są przeznaczone do niszczenia sprzętu, jak na przykład ciężki karabin maszynowy, ale żaden traktat nie zabroni użycia go przeciw piechocie. Podobnie broń laserowa do oślepiania przeciwnika jest traktatowo zabroniona, ale już lasery do czasowego oślepiania tłumów, używane przez policję – nie są. Podobnie nie są różne przybory laserowe, które można użyć ze skutkiem analogicznym do celowników laserowych, przeznaczonych to trwałego uszkodzenia wzroku. Skoro zasadniczo nie są do takiego celu przeznaczone, nie są także traktatowo zabronione. Ale kodeks wyraźnie zaznacza, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby je tak legalnie użyć. Jeśli to nie jest oczywista i bezczelna zachęta do obejścia prawa, to trudno zgadnąć, co takim obejściem mogłoby być.

Kodeks wylicza rodzaje broni, które są traktatowo zabronione, ale powszechnie stosowane, w tym broń chemiczna, biologiczna i także klimatyczna, tzw. geoingeneering. Tu prawnicy powstrzymali się przed dalszymi komentarzami, zapewne w przeświadczeniu, że trudno ich użycie udowodnić, więc i nie trzeba niczego objaśniać. Po prostu powszechnie się używa, więc po co dalsze gadanie: używa się i już!

Wprowadzono z objaśnieniem powszechne użycie uważanych za niehumanitarne i zakazane wieloma umowami bomb zapalających, kasetowych i amunicji rozrywającej oraz ekspandującej {dum-dum, hollow point}. Amerykanie tłumaczą to jej powszechnością oraz skutecznością w działaniu. Polemizują też z przekonaniem, iżby była to broń niehumanitarna, wyjaśniając że w wielu zastosowaniach jest skuteczna - i dlatego właśnie powszechnie stosowana. Dość powiedzieć, że tamtejsze ministerstwo bezpieczeństwa publicznego DHS zakupiło niedawno niemal 2 mld {tak jest dwa miliardy} sztuk amunicji hollow point, tak jakby szykowali się na krwawą i długą wojnę domową. Podobnie niefrasobliwie, pomimo długotrwałych kampanii i jednoznacznych wyników badań, wskazujących na ogromną przewagę dzieci wśród ofiar tej broni, podeszli Amerykanie do min przeciwpiechotnych, zalecanych do powszechnego zastosowania, za wyjątkiem pułapek, przeznaczonych dla ludności cywilnej: zabawki, szkoły, kościoły itp. Rekomendują zatem – z powodu jej skuteczności – właśnie te rodzaje powszechnej broni, których użycie jest zabronione przez międzynarodowe konwencje z racji nadmiernej brutalności w stosunku do podstawowego celu, czyli niehumanitarne. Kodeks tłumaczy to zalecenie jej „skutecznością”. I faktycznie, amunicja rozpryskowa i rozrywająca nie tylko trwale eliminuje z pola walki w wyniku postrzału. Ona trwale eliminuje z tego świata w wyniku rozerwania ciała na strzępy, oderwania kończyn, bądź w następstwie rozległego krwawienia wewn., którego nie da się nijak zatamować. A jednak jankesi rekomendują taką właśnie broń, gdyż zapewne sam postrzał i eliminacja z walki nie są już wystarczająco skuteczne.

Amerykanie zalecają do zastosowania na niskim szczeblu {czyli już w pododdziałach} wysoce groźnej, nowoczesnej i śmiercionośnej broni, w tym:

amunicji podkalibrowej ze zubożonego uranu strzeleckiej i artyleryjskiej {ogromnie groźnej radiologicznie, co widać choćby w irackiej Faludży, miejscu trwałej nuklearnej katastrofy ekologicznej}
uzbrojonych aparatów bezzałogowych {dronów}, skutecznie mordujących z odległości tysięcy km
zestawów inteligentnej broni autonomicznej, tzn. samodzielnie wykrywającej i wybierającej cele
nowoczesnej broni psychoelektroniczej i podobnych, nowych wynalazków, nieznanych wrogowi, z zaskoczenia

tłumacząc, że są to rozwiązania skuteczne i ekonomiczne, sprawdzone w wojennej taktyce, a jednocześnie nie objęte traktatowymi zakazami.

Szczególnie przykry jest w kodeksie przegląd dozwolonej broni z przypisami, gdyż obnaża całkowitą obojętność wobec opisywanych w sąsiednim rozdziale zasad „współmierności” i „ograniczoności” działania broni, zwłaszcza na ludność cywilną. Kodeks wymienia na przykład traktatową zasadę nie atakowania i nie umieszczania wojskowych celów i obiektów w skupiskach cywilnych, a zwłaszcza w miastach, dodając zaraz, że w praktyce nie sposób tej zasady zawsze respektować i w ten sposób tłumacząc, że stacjonowanie jednostek wojska w miastach jest nie tylko konieczne, ale nawet z reguły niezbędne. Podobnie w efekcie niezbędne stają się ofiary cywilne przy atakach na te jednostki i cele, z obu stron, zwłaszcza gdy przeciwnik nie respektuje samej zasady {jakby jankesi chcieli ją respektować} i rozmyślnie rozlokowuje swe główne siły w miastach. Tu doszliśmy właśnie do istoty nowoczesnej guerilli, gdzie pośrednio objaśnia się genezę ostatnio obserwowanych na Bliskim Wschodzie, bestialskich praktyk bombardowania niemal wyłącznie celów cywilnych: wodociągów, oczyszczalni, szkół, szpitali, dróg, elektrowni. Wygodnym tłumaczeniem tego stanu rzeczy jest stacjonowanie tam znacznych sił wroga, a przynajmniej spostrzeżenie, że przecież sam umieścił swoich żołnierzy wśród cywili, więc tak czy siak musieliśmy ich zaatakować.

Trudno zaprzeczyć, że przynajmniej większe cywilne obiekty w rodzaju elektrowni i mostów będą zawsze z reguły chronione, z obawy przed sabotażem choćby. I tu z pomocą nadchodzi i z okazji korzysta nowoczesny kodeks wojenny: przecież jak jest wojskowa ochrona, to jest to samo przez się pełnoprawny cel ataku, bo i obiekt wojskowy. Przez samą obecność wrogiego wojska. Rozumiesz stojącą za tym motywację? Oczywiste, wyprzedzające tłumaczenie za pomocą wymówek z góry zadanego planu wojny barbarzyńskiej, totalnej, na wyniszczenie zasobów cywilnych i maksymalne sterroryzowanie ludności. Niemożliwe? Ale prawdziwe watsonie, aż nadto boleśnie i obleśnie prawdziwe. Widać to zarówno w zdewastowanej zeszłorocznymi nalotami Gazie, jak i w Syrii i bliskiej nam Ukrainie, gdzie ostrzeliwuje się z ciężkiej artylerii, broni rakietowej i bomb fosforowych osiedla mieszkalne, jak choćby w Doniecku. To nie złudzenie, ale dobrze zadomowiona już praktyka nowoczesnej wojny. Amerykański kodeks ten stan jedynie sankcjonuje i w mniej lub bardziej elegancki sposób, z licznymi przypisami podaje gotowe recepty na zastosowanie, z koniecznym w ramach realnej współczesnej wojny hegemona prawnym wytłumaczeniem, załatwiającym z góry i hurtowo wszelkie problemy, które nieuchronnie się pojawią tuż po ustaniu walk. Bo trudno pogodzić się z bestialstwem, zwłaszcza na przemysłową skalę. Ale jak to mawiał Stalin: nasze dieło prawoje, my pobiedili, znaczy się mieliśmy prawo {rację} – i wygraliśmy. Kodeks też wyraźnie daje rację – i w dodatku bez możliwości apelacji – wraz z poradami, jak tę rację obronić.

Nowy kodeks wojenny tylko na pozór wydaje się cynicznym przyzwoleniem na powszechne barbarzyństwo, dekretującym zaledwie sytuację praktycznie zastaną i usankcjonowaną praktyką na polu walki. Kto jak kto, ale z całą pewnością jankesi z aktualnym stanem mody w wyposażeniu, taktyce i prawie wojennym są na bieżąco, skoro nieprzerwanie od ponad dekady prowadzą jakieś wojny lokalne, a ostatnio nawet kilka naraz. Z całą pewnością także doskonale wiedzą co robią i ich opasłe i wszechstronne opracowanie, dla ogólnowojskowego zastosowania, wydane wkrótce po drastycznej zmianie doktryny z jeszcze z trudami, ale wciąż defensywnej w otwarcie i radykalnie ofensywną, nie jest przypadkowe. Biorąc pod uwagę szerszy kontekst wydarzeń światowych, a już szczególnie logiczny i konsekwentny zesuw strategii wszystkich potencjalnych adwersarzy na światowej scenie w kierunku konfrontacji, trudno oprzeć się wrażeniu że ponury w swojej wymowie cynizm to nie koniec nowego prawa wojny. W istocie jest to praktyczne przygotowanie na zbliżającą się wielkimi krokami większą wojnę, w której kolizyjne plany, ambicje, a zwłaszcza kończąca się ekspansja tracącego główne przewagi hegemona, zostaną zweryfikowane poprzez argument ostateczny: argument siły. Tak było ze wszystkimi starzejącymi się imperiami i ich porządkami. Nie inaczej będzie z pax americana, gdyż podobnie jak i inni hegemoni z przeszłości nie zamierzają dobrowolnie ze swej hegemonii rezygnować, ani w niej szukać kompromisu.

Co naprawdę przygnębiające, to zdecydowana i wszechstronna rezygnacja z cywilizowanych standardów, tak jakby traktaty prawa wojny były tylko kłopotliwym ozdobnikiem, czymś na kształt kwiatka do kożucha, którym nikt realnie myślący nie będzie zawracał sobie głowy. Podobnie i kodeks prawa wojny niemalże z szelmowskim przymrużeniem oka traktuje wszystkie cywilizowane zwyczaje honorowego prowadzenia wojny, na czele z wystrzeganiem się eksterminacji, a nawet szkodzenia cywilnej populacji. Ostatnie wojny pokazują w praktyce, że te zasady są martwe, bowiem wojny sprowadzają się w swojej istocie do rzezi ludności cywilnej i jej całego zaplecza, w skrócie wojny totalnej, gdzie kombatanci i nie-kombatanci tak dalece się mieszają, że wręcz zamieniają rolami. Kodeks prawa wojny naprawdę jest ponury, gdyż tę praktykę sankcjonuje – i to bez żadnych już zahamowań. Nawet wymówki są niespecjalnie wyszukane, by nie rzec po prostacku pasujące do nieskomplikowanej umysłowości żołnierza. Wszystko jasne. Barbarzyństwo – ale legalne. Tak będzie wyglądała nadchodząca wojna, nie szczędząca życia cywili, a przeciwnie: to właśnie na nich nakierowana. Jej ofiarami, liczonymi zapewne w miliony, będą „nieuprzywilejowani kombatanci”, matki z dziećmi, wieśniacy, pracownicy bombardowanych zakładów, a nawet przechodnie, niewystarczająco szybko, albo przeciwnie – zbyt szybko wyjmujący puste co prawda ręce z kieszeni, albo „uzbrojone” w podejrzany reporterski aparat. Wojna na wyniszczenie. Bez żadnych reguł. Z pompatycznie cynicznym kodeksem wojennym w dłoni. Wolna amerykanka.

Będzie to w istocie wojna z cywilną populacją, a nie żadne starcia armii – regularnych, czy najemniczych. Tak powiada najbardziej wiarygodne źródło – nowy kodeks wojny wiodącej dziś armii świata, prowadzącej „operacje pokojowe” i „misje stabilizacyjne” w pół tuzinie państw. Mówi tak w nieco zawoalowany sposób egzotyczna definicja „nieuprzywilejowanych kombatantów”, którzy co prawda nie są uzbrojeni, ale „biorą udział w walkach” - i dlatego trzeba ich jak najszybciej wyeliminować. Nie mają w praktyce żadnych praw, bo to specjalna, niemal wyjęta spod prawa, a już na pewno spod traktatów wojennych, kategoria. Ludzie, ale nie całkiem, bowiem ani kombatanci i żołnierze, ani najemnicy, ani cywile. Słowem materiał do zniszczenia, podludzie. Oto jak będzie wyglądała zbliżająca się wojna. Żołnierze będą w niej chronieni nie tylko swoimi pancerzami i bronią, ale także prawem. Podludzie nie będą chronieni niczym – i czas najwyższy się z tym moralnie i mentalnie zmierzyć, bowiem drogi watsonie, wedle zasad dedukcji i kodeksu prawa wojny podczłowiekiem i „nieuprzywilejowanym” jesteś właśnie ty i ja. Tak mówi nowy podręcznik czołowej armii świata, a skoro wojna to nie zabawa, a pogrzeb nie wesele, chyba nie do końca z tym żartują, a wręcz przeciwnie. Mówią to śmiertelnie poważnie. Bo wojna jest na śmierć. Twoją i moją.


Tekst stanowi fragment bieżącej analizy Summa Summarum 39/15.
© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut