Go To Project Gutenberg

piątek, 13 marca 2015

O co chodzi frankowcom?

-

Od momentu, kiedy w dyskusji na temat istotnego jądra sporu wokół kredytów frankowych zabrał prof. Modzelewski, sytuacja nabrała nowego wymiaru, zarówno teoretycznego, jak i praktycznego. Wystarczy zauważyć wagę figury Modzelewskiego w polskim światku finansowym, aby dostrzec właściwą perspektywę i rozmiary sprawy. Otóż Modzelewski jest faktycznym autorem polskiej ustawy o VAT, co zresztą potraktował całkiem poważnie, przez co najmniej dekadę odcinając tłuste kupony od swojej „elitarnej” wiedzy i koneksji w aparacie finansowym i fiskalnym, który siłą rzeczy współtworzył. VAT bowiem jest podstawą polskiego systemu podatkowego {i zresztą wszystkich państw EU}, a reguły zaliczenia i wykluczenia kosztów i stawek stanowią o praktycznym być albo nie być biznesu na rynku – przynajmniej legalnego. Zajęcie przez niego wyraźnego stanowiska jest zatem poważną zmianą jakościową sytuacji, gdyż weszła ona obecnie z niszowej walki rozproszonej grupy „frankowców” na poziom walki gigantów.

Przypomnę, że od początku sporu prezentowałem stanowisko zbieżne z argumentacją Modzelewskiego i przyznam szczerze, że byłem zdziwiony jego wystąpieniem, podważającym wieloletni, cichy konsensus środowiska bankowego, czerpiącego świadomie pełnymi garściami całkowicie nienależne profity, w dodatku wbrew podstawowemu prawu, podkopując równie świadomie długoterminową stabilność polskiego systemu finansowego i bankowego w postaci samej złotówki. Co prawda późno, bardzo późno odezwał się Modzelewski, jak już główne źródła tłustych ekpertyz nt. VAT wyschły, gdyż przebojem weszły na to miejsce stare kancelarie doradców podatkowych, dominujących na rynku EU {i świata}, które – co za przypadek – pokrywają się właściwie z audytorami i agencjami ratingowymi, wraz z wejściem do Unii. Miejsca dla „niezależnych” brak. Lepiej późno jednak niż wcale, a prawdzie nie przeszkadza, że pan profesor nie jest z mojej bajki, kiedy mówi prawdę. Zajmijmy się nią teraz i spróbujmy w kryształowej kuli, która mocno się tymczasem zaciemniła, zobaczyć co dalej...

Fakt, że zauważyłem i przedstawiałem publicznie stanowisko podobne do Modzelewskiego dużo wcześniej od niego, jest dobrym prognostykiem zawartości niniejszego – i nie roszczę sobie w najmniejszym stopniu prawa odkrywcy problemów, przez niego teraz publicznie nazwanych, bowiem dyskutuje się o nich pokątnie od wielu, wielu lat. Właściwe byłoby nawet zastanowienie się, dlaczego takiej wagi sprawy mogły spokojnie leżeć przez lata nie dotknięte krytycznym okiem i ręką „fachowców” z ministerstw i branżowej prasy, ale to temat na odrębne, nie mniej frapujące opracowania.


Niespodziewany atak

Nie jestem odosobniony w pozytywnym zdziwieniu nagłym wyjściem Modzelewskiego z szafy, po niemal dwóch dekadach milczenia. Równie, a pewnie bardziej, zdziwiony i widocznie zdenerwowany i rozdrażniony jest dziś minister gospodarki Piechociński, szara eminencja obecnego rządu, który dzięki letniemu zamieszaniu z „gangiem kelnerów” i wymuszonej roszadzie rządowej zajął merytorycznie kluczową pozycję wicepremiera i przepoczwarzył się z co prawda widocznej, ale drugoplanowej figury w pierwszoplanowego gracza, w dodatku pewnie stawiającego kroki i rozstawiającego przeciwników po kątach. Jego zdziwienie szybko minęło i przeszło w niezawoalowane groźby wobec profesora, co najpewniej stało się bezpośrednim powodem okrzepnięcia i radykalizacji stanowiska Modzelewskiego, nie owijającego dalej słów w dyplomatyczną bawełnę. Dziękujmy zatem za ciężką pięść i słowa Piechocińskiego, gdyż najpewniej to tym przymiotom kulturowym „ludowca” zawdzięczamy dzisiejszą analizę. Piechociński bowiem nie przebierając w słowach zagroził Modzelewskiemu, jeśli ten nadal będzie destabilizował swoimi wypowiedziami ustalony konsensus i porządek polskiej bankowości. Innymi słowy śmiertelnie go nastraszył, zamiast spróbować dużo skuteczniejszej taktyki, a mianowicie marchewki. Nie jestem odosobniony w przypuszczeniu, że nagła szczerość Modzelewskiego ma bowiem przyczyny koniunkturalno-polityczne i należy ją rozpatrywać w świetle jego ambicji osobistych. W tle mamy już raczej oczywisty i nieuchronny spadek aktywności kredytowej, która osiągnęła swoje chwilowe maksimum. Adekwatnie do tego kurczy się też oferta lukratywnych synekur w finansach, która – mówiąc szczerze – przypomina świąteczną wyprzedaż, z racji wymuszonej konsolidacji branży {zagraniczni właściciele zaczynają sprzedawać polskie oddziały po okresie ekspansji}.

Do niedawna w polskim środowisku bankowym i finansowym obowiązywał rodzaj kulturowego zakazu poruszania istoty problemu kredytów w obcych walutach, a już szczególnie ich strukturalnego i strategicznego bezpieczeństwa. Na temat „frankowców” mówiło się z nutą współczucia i w duchu wolnego rynku: chcieliście być sprytniejsi i płacić niższe raty? No to macie – skumbrie w tomacie. Jest wolny rynek i wolność wyboru, a z nim idącą nierozłącznie w parze także odpowiedzialność. Dalej nikt z oficjalnej socjety nie mógł się posunąć, bez natychmiastowej anatemy i wilczego biletu, z etykietką „oszołoma”, „populisty”, czy nawet „socjalisty”, albo i „komunisty”. Wydaje się że cichy zakaz poruszania tej tematyki złamał pierwszy premier Węgier Orban, bezstresowo negocjując z bankami przewalutowanie z franków na forinty. Naraził się tym samym na święty gniew fundacji Jerzego Sorosa i ostatnie marsze „przeciwko nienawiści” czy jakoś podobnie, nieodparcie wyglądające na budapeszteńską kopię Majdanu w mniejszej skali. Niemniej operacja w kraju nad Dunajem, w którym ponad 80% indywidualnych kredytów budowanych zaciągnięto na szczycie hossy w szwajcarskich frankach, powiodła się – na kilka miesięcy przed ostatnim, panicznym wzrostem tej waluty, wywołanym partyzanckim zniesieniem sztywnego pułapu do euro, który to – wbrew wszystkim siłom rynkowym – szwajcarski bank centralny SNB uparcie utrzymywał przez trzy lata. Czyżby Polska miała pójść w ślady węgierskich bratanków? Żądania frankowców, w kilku stowarzyszeniach, idą właśnie w tę stronę, wbrew usilnie lansowanej propagandzie, że domagają się oni redukcji długu. Niespodziewane stanowisko Modzelewskiego jest pierwszym właściwie, przyjaznym im głosem oficjalnym, tak bowiem pozostaje zakwalifikować profesora, przez lata pracującego w Ministerstwie Finansów. W tym kontekście nie może dziwić nerwowa reakcja Piechocińskiego, usiłującego na siłę ukryć dżina z powrotem w butelce. Niechby tam i nad Dunajem hulał – w Warszawie jest inna atmosfera i już!

Tymczasem przypuszczam głębszą jeszcze motywację działania Modzelewskiego, wskazującą na siły polityczne, zainteresowane renegocjacją dotychczasowego porządku finansowego nad Wisłą. Jak wskazałem, w dobie drożejącego franka szczególnie, ale w ogóle masowe kredyty walutowe – wbrew oficjalnej wersji banku centralnego i Ministerstwa Finansów – stanowią poważne zagrożenie bezpieczeństwa finansowego państwa i jako takie są nolens volens problemem banków i Ministerstwa Finansów, dokładnie tak, jak otwarcie od lat mówią stowarzyszenia frankowców, a obecnie bez żenady i strachu potwierdził nam autorytet Modzelewskiego. Oczywiście, że kredyty walutowe są bombą z opóźnionym zapłonem, umieszczonym wewnątrz polskiego systemu, bowiem z samej swej natury są niestabilne i nie dają się prawidłowo wycenić. Co więcej, znów z samej swojej natury, immanentne ryzyko walutowe w nich drzemiące nie da się nijak wyeliminować, nie bacząc jakie cuda inżynierii finansowej sprzedawcy zastosują. Zawsze kończy się tak, że w wyniku nieuchronnych wahań kursowych {istota ryzyka walutowego w długim okresie – waluty zawsze się wahają, ale w długim okresie wręcz rozjeżdżają} kredyty walutowe wypadają z planowego spłacania. Dlaczego? Z prozaicznego powodu, który właśnie wskazałem w nawiasach. O ile płynne kursy w krótkim okresie dają się dobrze wycenić i zabezpieczyć {w krótkim okresie wahania są ograniczone, wyłączywszy skutki działań partyzanckich – stąd wiele banków zainkasowało ogromne straty na franku w wyniku zniesienia pułapu, w tym główny dealer franka w USA}, w dłuższym okresie ryzyka są niemal nieograniczone, bowiem waluta w dłuższym terminie po prostu zmienia kierunek i fundamentalną wycenę, w wyniku zarówno lokalnej, jak i zagranicznej polityki monetarnej i podatkowej, których efektów NIJAK nie da się obejść. Jeśli zarabiamy w złotych i płacimy w złotych, a zaciągamy największe nasze zobowiązanie w życiu, w dodatku na dach nad głową, to tak jakbyśmy kusili los. Bo przyszłe zmiany kursów są nieprzewidywalne i nie możemy się przed nimi zabezpieczyć, zarabiając w złotych. Chyba że przeniesiemy się do Szwajcarii, albo przynajmniej zaczniemy być ich dostawcami {na przykład jako pracownicy}. Innej możliwości nie ma.


{Tekst stanowi wstęp do tygodniowej analizy z przedostatniego wydania Summa Summarum.}
© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut